Gdybyście mieli jakieś pytania lub chcielibyście do mnie po prostu napisać prywatną wiadomość, możecie skontaktować się ze mną mailowo: olka.fasolka000@gmail.com

wtorek, 15 sierpnia 2017

Dzień drugi etapu 3 (2017)

To był długi dzień, więc post jest późno. Dzisiaj wstaliśmy wcześniej, bo i jak wiecie, wcześniej się wczoraj położyliśmy dzięki regulaminowi. I dzięki regulaminowi wcześniej musieliśmy wyjść. W sumie to dobrze, bo dzisiaj mieliśmy kawał do zrobienia. Do zrobienia mieliśmy 15 km bez szans na wcześniejsze zejście z plaży (zupełnie jak zeszłoroczny poligon). Po drugiej stronie plaży nie było kamer wojskowych, ale było Jezioro Łebsko. Więc jak się nie obrócić dupa zawsze z tyłu ;)
Szybkie pakowanie, warunkowe pożegnanie z kierowniczką schroniska i pod Czerwoną Szopę.
Ponieważ Agnieszka przeczuwała, że nie będzie łatwo, rozpoczęła krótką rozgrzewką, czego nigdy nie robiła (tutaj dodaje: jako stary sportowiec). Baśka czy Ty to widzisz????


Grunt to dobry plan i właściwy rozdział zadań. Cioćka do Groszka, a reszta bandy do dzieła!
Ponieważ wiedzieliśmy, że dzisiaj czeka nas wyzwanie większe niż zwykle, wszyscy jakoś tam po swojemu to przeżywaliśmy. Stresa mieliśmy większego niż Olki wóz. Dlatego żegnaliśmy się jak przed wielką wyprawą. Były buziaczki: 


I żłówiczki:



Padło: do zadań rozejść się!
Oni plażą, a ja dostałam zadanie przeprawić Groszka. Niby nie raz to robiłam, ale tym razem naprawdę miałam dużą tremę. Objechać Jezioro Łebsko to nie w kij dmuchał. Trzeba wbić się w głąb lądu, a na mapie jakoś tak niewyraźnie było.


Przy najbliższym skrzyżowaniu postanowiłam pojechać przez Kluki, jako że jestem mieszkanką jednako brzmiącej gminy. W Klukach znalazłam się ino mig, a tam już tabliczki mówiły, że do Łeby tylko 22 km. Jakoś mnie nie zastanowiło, że nie były to normalne drogowskazy lecz drewniane. Nie mogłam odmówić sobie przyjemności obejrzenia sławnych chatek. Pomyślałam, że 15 minut mnie nie zbawi, wszak i tak dzięki skrótowi zaraz będę w Łebie.

                                       

Pobieżnie obejrzałam przez płot skansen, bo jednak w głowie miałam myśl, że muszę dotrzeć do mojej bandy jak najszybciej. Wsiadłam w Groszka, przejechałam na koniec Kluk, a tam rondo z którego odchodzą polne drogi. Ponieważ jestem kobietą, więc kiedy się zgubię nie udaję, że zwiedzam okolicę tylko od razu wypytałam na okoliczność pierwszych napotkanych lokalesów: Do Łeby to prosto? A oni: tędy do Łeby to tylko na koniu. Musi Panienka wrócić do Smołdzina. Tak o to po godzinie zaczęłam w punkcie wyjścia. Przeprowadzić Groszka przez te drogi to nie była bułka z masłem. Ścieżyny wąskie, Groszek wydawał mi się Grochem, a jeszcze te ciągniki, traktory i takie tam... Ale to jeszcze nic. Przed Łebą utknęłam w korku długim jak chiński mur. I tak 70 km zrobiłam w jedynie 3 godziny.


Kiedy już dojechałam do Łeby, szczęśliwa że wydostałam się z korka, naszła mnie druga plaga spowalniająca czyli turyści. A zwłaszcza jeden taki, co to mi wybiegł przed maskę samochodu machając i... a nie, to Wiktor! Zgodnie z niepisaną tradycją "chcesz spotkać znajomego, pojedź do Zakopanego" albo do Łeby :)


Przejechałam kurort i zaczęłam wbijać się w drogę dla meleksów dzięki zgodzie od Kaśki. A precyzyjnie mówiąc Kaśka załatwiła zgodę od Dyrektora Słowińskiego Parku Narodowego na wjazd Groszkiem do samego końca. Przebrnęłam przez zalew spacerowiczów i rowerzystów myśląc, że jak już dojadę na tę krańcówkę (ha! nie-łodziaki domyślcie się co to) dla meleksów, przebiorę się w coś lżejszego, krótszego i w ogóle. Byłam tak ugotowana po staniu w korkach, że jedynym moim marzeniem było wejść do wody. Niekoniecznie w długich getrach. No ale kiedy zaparkowałam już na końcu końców moim oczom ukazał się taki widok:


Przy takiej publiczności stwierdziłam, że może jeszcze się pochmurzyć, więc przebierać się nie będę i pomaszerowałam ku moim. Kiedy wdrapałam się na wydmy, jęknęłam w duchu. I to z zupełnie innych powodów niż reszta oglądających. Widok zacny, ale ja zobaczyłam oczami wyobraźni jak ciągniemy wózek przez tę pustynię...


Poszłam w kierunku morza, ale już wiedziałam, że nie możemy tędy wracać.


Zdjęcia nie odnotowano, ale poszłam na zachód. Skoro oni idą na wschód musimy się zejść. Prędzej czy później. Ale zaraz po zejściu zobaczyłam takie ślady...mateńko najjaśniejsza, to gdzie oni są???


Ufff, to nie nasi.... środkowy ślad rozjechał się :)


Po jakiś 3,5 km zobaczyłam zbliżający się karawan machający do mnie niebieskim workiem. Tak mogę zachowywać się tylko moi! Ale co oni za worek dorwali? Czyżby znowu dostali śmieci do wyrzucenia?


Po owacyjnym powitaniu pokazali mi swoją zdobycz - 5 plażowych piłek. 


Bo z piłkami, to było tak: (Teraz piszą Makka i Ysek)
Jakeśmy się rozdzieli, to zaczęliśmy wypatrywać słupka z numerkiem 199. Przypominam, że weszliśmy na plażę w okolicach 205. Czyli mieliśmy jakieś 6 kilosów do zrobienia. Ta szóstka okazała się być znamienna, bo warunki były tak dobre, że nie tylko Ysek, ale i Makka podczas pchania wózka osiągali bez trudu prędkość marszową 6km/h. Oczywiście według licznika pokładowego.
No więc o tych piłkach: Do tradycji należy, żeby przywieźć sobie znad morza pamiątkę. Oczywiście oryginalną. (Pamiętacie abażur, boję, zbijaki do cymbergaja itepe?). A kto nam zabroni upolować pamiątkę już na początku pobytu, hę? No to żeśmy upolowali!


Zdjęcie nie oddaje ogromu pławy R-15 leżącej nam na drodze. Agniecha jak tylko ją zobaczyła (a zobaczyła pierwsza), to zakrzyknęła "Damy radę? Chcę ją!" Ysek też chciał. Więc - żeby się nie pobić o zabawkę jak jakaś smarkateria - zespół stwierdził wespół, że znaleziona pława nie nadaje się na pamiątkę, bo jest po prostu zbyt duża i niewygodna i ciężko byłoby zapakować ją na oliny wózek.
Los nas wynagrodził, bo już za chwilkę wypatrzyliśmy pod wydmą dwie kororowe piłki plażowe. Akurat po jednej dla każdego.



A potem jeszcze jedną i jeszcze jedną i jeszcze jedną. Uknuliśmy więc rymowankę: "Czy to wybrzeże kości słoniowej? Nie, nie, nie - to wybrzeże piłki plażowej"
Piłki zostały przetestowane przez naszą specjalistkę Olę:



Która stwierdziła, że mogą być - latają, spadają i ogólnie nadają się i do dania w nos i w gowę i w ogóle.
Aż wreszcie nadejszła wiekopomna chwila i Makka mogła ustawić się do pozy na tle znamiennego słupka:
Tak, tak moi drodzy. Zmiana kodu - jedynka z przodu! :)


Oczywiście szampana ze sobą nie wzięliśmy (chyba jednak mentalnie nie byliśmy przygotowani do tak drastycznych zmian), a i ze względu na kłopoty z zasięgiem GSM nie mogliśmy poprosić Cioćki o przysługę. Swoją drogą byliśmy jej wdzięczni, że przy pożegnaniu na plaży wcisnęła nam na drogę woreczek na przykład na buty. Dzięki niemu zbieranie piłek nie było jakąś wielką uciążliwością.
No a potem, to już wypatrywaliśmy Cioćki na horyzoncie (najbardziej jednak Ola, która - stęskniona - zrobila Cioćce całą serię zdjęć, z których wybraliśmy jedno).


Tak wyglądały pogaduchy zaraz po spotkaniu:


Wtedy nastąpiła zamiana ról i dziewczyny poszły do następnego zejścia z plaży (na wysokości Wyrzutni), a Ysek poprzez Łącką Wydmę po Groszka i dziewczynom na spotkanie. O! tak się ucieszył na ich widok:


Droga do Łeby obfitowała w wiele ciekawych przygód (pozdrawiamy czeskiego kierowcę autobusu) i ponaglani przez wiele, wiele telefonów, polną drogą przez las (wszak na skróty dłużej ale ciekawiej) dotarliśmy do Kopalina, do Cioci Marylki od Pierogów - która już dwa lata temu wabiła nas do siebie michą pierogów. Komitet powitalny w składzie: Babcia Mirka, Ciocia Marylka od Pierogów, Wujek Andrzej.


 W przytulnym domku, pełni ciepła gospodarze przywitali nas okazjonalną laurką oraz michą pierogów. Laurka wygląda tak:

A michy pierogów Wam nie pokażemy, bośmy je zeżarli zanim ktokolwiek pomyślał o uwiecznieniu ich na fotce. Były tak pyszne, że nie dziwimy się swojemu zapominalstwu. Sorki. :)
I w sumie, to by było na tyle jeżeli chodzi o ten nasz dzisiejszy długi dzień.

Statystyka:
Poniedziałek: 14.08.2017r.
Odcinek: słupek 205km (zejście przy Czerwonej Szopie (Czołpino)) - Wyrzutnia rakietowa.
czas:  ~11:40 -18:40
Odległość po plaży: 17 km (Ot tak! :)
Odległość całkowita: ~18,5km (+70 rzut kołowy Groszkiem na przebazowanie)
Schodów: znów zero (nie to, żebyśmy za nimi tęsknili)

3 komentarze:

  1. Prawie 3 lata czekałam na ekipę Olki. Dobrze, że część pierogów zrobiłam wcześniej, bo czas marszruty przyspieszył! Skwareczki do pierogów już skwierczały, a Groszka nie widać.Na rogatki wyszliśmy, dreptamy w te i we wte, skwarki znów wyłączone. Wreszcie są!!! Nawet trasę na skróty znależli i nagle wyjechali drogą z Jackowa. Powitania, przytulanki, prezentacja najświeższych odcisków i zakwasów z dzisiejszej dłuuugiej i arcyambitnej trasy i ...nareszcie pierogi. Nawet Olka spróbowała, mimo powitalnego focha! Nie zdążyliśmy zrobić zdjęcia a już ruskie wyszły, szybciej niż za prezydentury Wałęsy...
    Jak dobrze przytulić tę cudowną rodzinkę pod swoim dachem.

    cioćka Marylka

    OdpowiedzUsuń
  2. Paulina (Baśka)15 sierpnia 2017 11:28

    1. Rozgrzewka wygląda bardzo profesjonalnie ;)
    2. Kto choć raz pchał lub ciągnął wóz Oli ten wie, że ta wydmo - pustynia to istna masakra :D
    3. Pamiętajcie, że w tamtym roku na poligonie też znaleźliśmy piłkę plażową. Tak sobie myślę, że to dobry biznes dla Olki. Sklep z piłkami.
    4. Gratulacje za pokonanie takiej pięknej odległości po plaży
    5. Pozdrawiam gospodarzy z Kopalina i Ciocię Mirkę

    OdpowiedzUsuń
  3. Paulina (Baśka)15 sierpnia 2017 11:52

    Donoszę, że już w 48 państwach zawitał www.swiatolkifasolki.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń